czwartek, 29 września 2011

Dictum acerbum

Mistrz fotografii prowincjonalnej pokazał na swojej stronie Lubraniec. Ja też już dawno powinienem to zrobić, lepiej jednak późno, niż wcale – zanim więc zanurzę się w ukraińskich wspomnieniach - na moment udam się w kujawską podróż do przeszłości.
Jakoś w 2008 roku do Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego w Warszawie trafił sygnał, że podczas przebudowy drogi w Lubrańcu, robotnicy zaczęli wyciągać krawężniki, które okazały się być macewami. Pojechałem zrobić rekonesans, wybudowana podczas okupacji droga nadal była w remoncie, nagrobki jednak zostały wywiezione. Cmentarz żydowski musiał być tu spory, bo ziemia odzywała się hebrajskimi literami także poza trefną ulicą.
Każdy, kto do Lubrańca zagląda, podziwia piękną XVIII-wieczną synagogę, na której budowę – jak gdzieś kiedyś przeczytałem – gmina wzięła kredyt u miejscowych franciszkanów. Żydowskich pamiątek w tym mieście jest jednak więcej. Można je znaleźć chociażby w podjazdach do garaży, które na pewno zostały zbudowane po wojnie.


Oto lubraniecki kirkut. Wszystkie jego macewy stały się materiałem budowlanym, jednak wbrew temu co często mówią nasi rodacy, to wcale nie jest były cmentarz. Żydzi nie patrzą na nagrobki, dla nich najważniejsze jest to, co kryje ziemia. Jeśli nad kimś się zamknęła, musi taką pozostać do momentu nadejścia Mesjasza. Ciało w swojej mogile do tego czasu powinno spać spokojnie. Mimo zniszczeń, czas przeszły, jeśli nie było ekshumacji, nie jest i nie może być dokonany.
Jak niemal każde miasteczko w okolicy, Lubraniec wewnątrz wydaje się nieco zapyziały. Z oddali natomiast – szczególnie latem – czaruje sielankowymi krajobrazami. Mami nimi, bo sumienie ma brudne. Wcale nie chodzi mi tu o żydowskie nagrobki przed garażami, zwiedzając miasteczko, nasłuchaliśmy się wielu opowieści o tym, co w tej spokojnej i błogiej scenerii działo się tuż po wojnie. W Lubrańcu powstał wtedy obóz dla Niemców. Za jego druty nie trafili żadni zbrodniarze, bo ci uciekli razem z armią niemiecką. Uwięziono tam zwykłych Niemców, mieszkających w okolicach od wielu pokoleń. Zapuścili korzenie w tej ziemi często kilkaset lat przed tym, gdy świat usłyszał o Hitlerze, dlaczego więc mieli się stąd wynosić, gdy hitlerowskie chmury wreszcie przestały przesłaniać słońce nad ich ojcowizną? No cóż, powinni ją opuścić choćby dlatego, by uratować życie. Bo, gdy przez Lubraniec przeszła linia frontu, rozpoczęło się polowanie. Wojna się skończyła, wojenny teatr działał jednak dalej, tylko role się zmieniły. Historie, jakich się tu nałykaliśmy, przypominały te z opowiadań Borowskiego. Tyle tylko, że rzecz nie działa się w Auschwitz i ofiarom po tchawicach nie skakali hitlerowcy, ale Polacy. Dziś jednak głośno się o tym nie mówi. Pomnika, choćby takiego jak ten w Nieszawie, nie ma.
Lubraniec, miłe senne miasteczko... Miasteczko z grzechem na sercu. Podobnie zbrukane sumienie ma wiele innych wsi i miasteczek w okolicy. Oj, Polsko miła! Ty, pierwsza do walki! Mój Wilkenriedzie narodów! Walnij się w pierś, bo tylko szczera skrucha i rachunek sumienia może Ci zapewnić zbawienie. Posyp sobie głowę popiołem ze spalonej stodoły w Jedwabnem, Starczy go dla całego wielomilionowego narodu, bo przecież takie stodoły – mniejsze lub większe – kryją się pod maską milczenia w wielu miejscach.
Ty jednak nadal będziesz chodzić do komunii chowając skrwawione ręce za sobą. Niemcy przeprowadzili swój rachunek sumienia ponad 40 lat temu. My na to nie mogliśmy sobie wtedy pozwolić, bo zniewoleni, aby przetrwać, potrzebowaliśmy samych bohaterskich przykładów. Dziś już większość widzów mrocznych wydarzeń nie żyje, a bez ich świadectwa, rachunek sumienia nie jest możliwy. Ludziom badającym oficjalne źródła o stosunkach polsko-żydowskich, pełne relacji o Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, być może, jak nam, gdy przed laty przemierzaliśmy Lubelszczyznę, przyjdzie do głów refleksja: skoro wszystko było takie piękne, to dlaczego ci wszyscy ludzie podczas wojny zginęli? Niektórzy z nich, jak my na Lubelszczyźnie, być może w jakiejś wsi usłyszą od miejscowych, że najbliższy autobus do Auschwitz już pojechał, a ten do Majdanka dopiero przybędzie. Grzebiąc w zachowanych resztkach starych dokumentów,badacze być może odkryją, skąd się w tubylcach taki idiotyzm bierze. Zawartością archiwów nie da się jednak udokumentować żalu za grzechy...

poniedziałek, 26 września 2011

Koniec wietrzenia

Ojej, serdeczne dzięki za troskę o rozwój strony. Dla mnie, jak dotąd, była ona głównie wentylem bezpieczeństwa - miejscem, do którego trafiały rzeczy, jakie z różnych powodów nie zmieściły się w gazecie...
Zgoda, ostatnio ją nieco zaniedbałem. Wakacyjne wycieczki po mieście, choć niezwykle ciekawe i inspirujące, spowodowały jednak, że od czerwca do końca sierpnia miałem w sumie chyba ze trzy dni wolnego. Proszę mi więc wybaczyć długie przerwy między kolejnymi wpisami. Zwykłe zmęczenie materiału...
Materiał się jednak przewietrzył i to bardzo! Wziąłem długi urlop (wcześniej jakoś nie miałem okazji go wykorzystać), ruszyłem w Polskę, by ostatecznie trafić na Ukrainę, w Czarnohorę i Gorgany. Pogoda była jak złoto, od wyjazdu tylko raz widziałem na niebie chmury. Uwielbiam wrzesień! A góry? Choćbym miał język przydeptywać na stoku, kocham każde, w całej ich wyniosłej okazałości! Czarnohora zaś... Chyba jeszcze nigdy nie przyszło mi zbliżać się do nieba w miejscu równie pięknym i fascynującym! Ile niesamowitych rzeczy zobaczyliśmy, jak wiele, na szlakach (i poza nimi) spotkało nas przygód! Każdy widok zapierał dech w piersiach (jeśli więc dodać jeszcze stokową zadyszkę, okaże się, że przez prawie cały czas byłem na bezdechu), niemal przy każdym kroku, spod buta wyskakiwały fantastyczne historie, w jakie ta ziemia jest przebogata!
Każdy dzień zaczynał się bardzo wcześnie i kończył bardzo późno, każdy był wypełniony wrażeniami po brzegi. Zdjęć i przygód przywiozłem więc tyle, że będę miał czym zapełniać stronę przez wiele długich jesiennych wieczorów. To była wspaniała podróż i słowo daję, że im bardziej, wracając, oddalałem się od Kutów i Kołomyi, tym serce stawało mi się cięższe. Marzy mi się, by kiedyś wziąć urlop nie na miesiąc, lecz na jakieś pół roku, pojechać w Bieszczady i przejść stamtąd Karpaty do ich samego wschodniego – bałkańskiego końca...
Cóż, może kiedyś... Tymczasem ściągnąłem pod swoją betonową strzechę prawdziwy przedwojenny huculski skarb. Poczytam, skopiuję zdjęcia i zacznę tkać opowieść – górską i przy okazji - toruńską.
Jeśli chodzi o przedwojenną reklamę wytwórni krawatów przy ulicy Świętego Jakuba, zresztą jedną z moich ulubionych... Od niej właśnie zacząłem kolekcjonowanie starotoruńskich napisów, jej zdjęcie pojawiło się tu jakieś dwa lata temu. Zdaje się też, że mistrz Roman Such, poświęcił tej fabryczce jeden z „Albumów rodzinnych”. Miejsce jest zatem opracowane, ale dobrze, że się teraz pojawiło. Dawna Galicja – a przynajmniej jej zachodnia część - cieszy się swoją wielopokoleniową tradycją. Wygląda jednak na to, a podczas ostatniej podróży miałem okazję się o tym kolejny raz przekonać, że żadne z jej miast nie może się pod tym względem z Toruniem równać. Miasto powinno więc o swoje ulotne reklamowe skarby zadbać, tymczasem jak ta troska wygląda w praktyce? No właśnie...
Anonima, który napisał o Bydgoskim chciałbym uspokoić. Nie brakuje mi sił, by zajrzeć czasem do parku. Nie sądzę również, bym dał się porwać pustemu kwileniu o urokach tej dzielnicy. Z pewnością nie dostrzegam całego zła, jakie ta część Torunia doświadcza. Nie mieszkam na Bydgoskim, choć z przyjemnością tam się kiedyś przeprowadzę. Znam je ze spacerów, również takich w dni śnieżne i deszczowe, oraz relacji znajomych. Na niektóre uchybienia zapewne nie zwracam uwagi, bo przywykłem do nich u siebie na Mokrem. O przedmieściu piszę jednak w gazecie bardzo dużo (o bandyckiej zabudowie na zapleczu ZUS-u także wspominałem), mam wrażenie, że czasami nawet aż do znudzenia. Wychodzę z założenia, że metoda Katona Starszego doprowadzi kiedyś do szczęśliwego rozwiązania problemów. Dlatego też byłbym bardzo ostrożny w krytykowaniu pomysłów ludzi ze Stowarzyszenia Bydgoskie Przedmieście, bo to o nich zapewne Anonimowi chodziło, gdy wspomniał o mrzonkach rzekomych aktywistów społecznych. Z ich pomysłami można się nie zgadzać, jednak sam fakt istnienia takiej grupy, która się o Bydgoskie upomina, moim zdaniem pozwala mieć nadzieję na lepszą przyszłość.







poniedziałek, 5 września 2011

Bydgoskie... Słowo stało się ciałem

„O, kocham Kraków, bo nie od kamieni...” pisał kiedyś Wyspiański. O, uwielbiam Toruń, właśnie za jego kamienie - tak mógłbym teraz ja się wyrazić!
Hm, iloma drogami chadzałem już do pracy? W kierunku redakcji wydeptałem wiele ścieżek, szlaki zbyt mocno przetarte, szybko mi się jednak nudzą. Często wybieram zatem trasy okrężne, np. przez Jakubskie, czy Chełmińskie Przedmieście. Ostatnio przewiozłem się tramwajem do ulicy Reja i popędziłem Bydgoskim. Cudne to miejsce, przepysznie o tej porze roku zielone i, jeszcze bardziej smakowicie, zabudowane. Trzeba być całkowicie ślepym i głuchym, żeby przy takim spacerze, na widok wszelkich otaczających człowieka architektonicznych dobrodziejstw, nie dostać skrzydeł. Mnie do czegoś takiego nie trzeba przekonywać, więc swoje sandały zamieniłem na te, w jakich zwykł chadzać Hermes. Nie miałem innego wyjścia, bo oto, po latach zmagań pomiędzy toruńskim magistratem i wojewódzkim urzędem ochrony zabytków, Bydgoskie, na podobieństwo pod każdym względem uprzywilejowanej starówki, zostało objęte obszarowym wpisem do rejestru zabytków. Czekało na to ponad dwa lata i wreszcie... słowo ciałem się stało. Koniec z paleniem i dewastowaniem tego, co w Toruniu najcenniejsze! - tak chciałbym w tym momencie krzyknąć. Cieszę się więc z decyzji, ale z wiwatami jestem ostrożny. W Bramie Mostowej, w której kwateruje miejski konserwator zabytków, pracują w tej chwili cztery osoby. Już teraz nie są w stanie wszystkiego upilnować, tymczasem wpis tak wielkiego obszaru z pewnością również odpowiednio pomnoży im robotę. Czym więc będzie ten dokument? Przełomem w dziejach Bydgoskiego? Mam nadzieję. Trochę się jednak martwię, że papier będzie mówił swoje, a rzeczywistość nadal będzie sprawiała przykre niespodzianki...

Bydgoskie opisuję głównie jako skarbiec przeszłości, jednak w czasach, gdy się ta dzielnica na przełomie XIX i XX wieku rodziła, i później, w dwudziestoleciu międzywojennym nabierała blasku, była przecież wizytówką miejskiej przyszłości. Oto mała kolekcja obiektów modernistycznych. Ten na dole, z początku ulicy Mickiewicza, powstał w połowie lat 30. jako Dom Społeczny, po 1945 roku stał się Domem Studenckim nr 1, pod koniec lat 40. mieszkał w nim Zbigniew Herbert. Pod koniec pierwszej dekady XXI stulecia rozpoczęła się gruntowna przebudowa tego traktu i dzięki temu pojawiły się na nim ronda. Bliższe starówki prezentuje się solidnie, kierowcy więc je uszanowali - kolejne, którego patronką miała zostać Helena Grossówna, mają w nosie i walą prosto, bo rondo jest tylko marną wysepką w asfalcie. Bolesna sprawa, tym bardziej, że przebudowa ulicy Mickiewicza trwa już prawie trzy lata. Niemal jak za starych „dobrych” czasów PRL.
Rondo „przejezdne” jest nadal bezimienne. Temu przed DS. 1 nazwiska użyczył Zbigniew Herbert.
W dobrej restauracji (niekoniecznie Burbonów), zasiadając do stołu, prawdziwy smakosz chwyta serwetkę, by później uzbroić się w łyżkę, nóż i widelec. Na Bydgoskim jednak te atrybuty są jak na razie zbędne. Restauracja dzielnicy bardzo się ślimaczy... Ślimaki również trafiają czasami na talerz, ich amatorzy na pewno jednak nie opuszczą najpiękniejszego toruńskiego przedmieścia zniesmaczeni – motywów ślimaczych muszli na fasadach pochodzących sprzed I wojny budynków, znajdą krocie. Muszą jednak zauważyć, że zabytkowy Toruń nie ogranicza się tylko do swej wpisanej na listę UNESCO starówki. Aby wydostać się z cienia rzucanego przez pierniki, nie trzeba chodzić daleko. Wystarczy pokonać wzgórek emerytów – porośnięte drzewami resztki dawnych fortyfikacji, które znajdują się przy placu Rapackiego... Tylko mały krok dzieli starówkę od krainy secesji, modernizmu... Od dzielnicy, której niemal każdy dom może miastu opowiedzieć wiele, pochwalić się różnymi znanymi ludźmi, jacy przekraczali jego progi w czasach, gdy Bydgoskie Przemieście było najbardziej elegancką częścią Torunia.
Cóż, turyści ocierają się tylko o bramy tego sezamu. Przed nimi, jego zalety musi dostrzec miasto i przyjezdnym wskazać drogę. Władze najwyraźniej jednak w tą stronę nie spoglądają.

Ileż to ja razy chodziłem ulicą Mickiewicza? Gdy pielgrzymowałem do dawnego kasyna pruskich ułanów, dziś ozdobionego numerem 121, przemierzałem ją niemal codziennie. Jakiś ślepy jednak wtedy byłem. Patrzyłem, jak jedną z najważniejszych dróg Bydgoskiego Przedmieścia zaczyna szpecić budowany właśnie gmach ZUS-u. Widziałem też fasadę kamienicy na rogu Mickiewicza i Klonowica potrzaskaną odłamkami bomby, która pod koniec lat 90. wybuchła za pazuchą jednego z toruńskich gangsterów. To mi utkwiło w pamięci, a przecież cała ulica jest kopalnią cudów! Takich wymalowanych na fasadach budynków i tych ukrytych po bramach. Jedne i drugie nie powinny być dla mnie nowością, przecież zawsze staram się mieć oczy dokoła głowy, z wielką przyjemnością nurkuję też po starych podwórkach... Cóż jednak, wtedy zapamiętałem głównie budowę ZUS-u, wspomnienie chyba jednak nie poszło tak zupełnie na marne. ZUS-owski sztandarowy przykład architektonicznej zbrodni dokonanej na Bydgoskim, łomocze mi w łepetynie do dziś. I dobrze, bo taka dolegliwość najwyraźniej wyostrza wzrok. Pozwala dostrzec bogactwo tej dzielnicy, a co za tym idzie, nie pozwala przejść wobec jej obecnego dramatu obojętnie. Teraz cieszę się więc z każdego spaceru po Bydgoskim, bo omiatam wzrokiem wszystko i zawsze z takiej wycieczki przynoszę coś nowego.
Tym razem wparowałem do bramy jednej z kamienic przy ulicy Mickiewicza. O freskach, jakie ona kryje, słyszałem już dawno temu, nie mogłem jednak jej znaleźć. Nic dziwnego, elewacja kamienicy popękana jest niczym stare wiadro. Na pierwszy rzut oka, za swoją bramą obiecuje najwyżej zapach moczu. Po drugiej stronie wrót domu znajdującego się tuż przy skrzyżowaniu ulic Mickiewicza i Sienkiewicza, zamiast woni, znalazłem jednak fantastyczne malunki. Jakie one były cudne i jakie zdewastowane!



Z jednej strony freski, z drugiej schody, które pod żadnym względem malowidłom nie ustępują - są tak samo imponujące i równie zapuszczone.
Kolorami ścian i artystycznie pozwijanym metalem chwali się kamienica przy ulicy Mickiewicza 90. Wspomniałem, że jej fasada przypomina obite wiadro, aby nie być gołosłownym, Szanownej Publiczności przestawiam jej wygląd zewnętrzny. Na budynku nie zauważyłem tabliczki Administracji Domów Mieszkalnych, możliwe więc, że dom ma swojego prywatnego właściciela. Nasz magistrat Bydgoskie generalnie pogrąża, najwyraźniej bardzo trudno jest mu poradzić sobie z własnymi budynkami, jednak nie każda ruina na Bydgoskim jest własnością miejską. Niektórzy właściciele również swoją aktywność ograniczają do liczenia upadłych dachówek. Z różnych przyczyn – jest ich zbyt wielu, czego koronnym przykładem może być siedziba przedwojennego konsulatu Belgii, mieszcząca się również przy ulicy Mickiewicza, wcześniej na Piątej stronie prezentowana; bardziej niż na budynku, zależy im na działce przezeń zajmowaną – vide spalona willa przy Krasińskiego, lub po prostu na remont ich nie stać. Miasto nie ma dobrego pomysłu jak całą dzielnicę wydobyć z dołka, zresztą samo bardzo często, w zabytkowych wnętrzach gminnych lokali osiedla lokatorów socjalnych, z których wielu pobyt na Bydgoskim zaczyna od demolki. Ze swoimi skarbami magistrat sobie nie radzi, co roku jednak wspiera finansowo prywatnych właścicieli budynków wpisanych do rejestru. Ta pomoc nie jest duża – szczerze mówiąc to tylko kropla w morzu potrzeb, ale jest i dzięki niej kilka budynków na Bydgoskim już wypiękniało.
Najważniejsze jest niewidoczne dla oka... Jeśli chodzi o freski kamienicy przy ulicy Mickiewicza, oku trzeba pomóc i otworzyć właściwą bramę. Jej najbliższe sąsiedztwo również jednak kryje niespodzianki, niech mi ktoś jednak do cholery, pomoże odcyfrować to, co tu jest napisane!
Przy okazji, nawiązując do wcześniejszego wpisu poświęconemu znikającej reklamie zakładu braci Schillerów, których firma malarska, jak nadal można przeczytać na fasadzie kamienicy przy ulicy Piernikarskiej, powstała w 1899 roku, chciałbym władze naszego pięknego miasta raz jeszcze zapytać – czy na pewno jesteśmy tak bardzo w zabytki bogaci, by takie pamiątki bezpowrotnie tracić?

Inny budynek przy tej samej ulicy. Od 1890 roku jego numer się zmienił. Podobnie zresztą jak i on sam. Na korzyść? Zdecydowanie nie.
Atlanci przy ulicy Sienkiewicza. Ciekawe, czy mają łaskotki? Chyba lepiej nie próbować, bo choć dźwigające balkon postacie wyglądają na odnowione, cała reszta budynku prezentuje się raczej mizernie.
Jaka ładna... ruina. Jeszcze kilka lat temu w tej opuszczonej kamienicy przy ulicy Bydgoskiej, stały równie jak ona wiekowe i tak samo opuszczone, meble. Teraz budynek czeka pewnie na jakiś pożar. Ogień na Bydgoskim to przecież nic nowego, dzięki niemu już kilka razy udało się doprowadzić do tego, że stare „dziadostwo” ustąpiło miejsca nowej zabudowie.
To moja ulubiona perełka Bydgoskiego. Trudno od niej oczy oderwać, szczególnie gdy się jeszcze zajrzy do środka... Wizytówka dzielnicy, jej dawnego blasku i obecnej nędzy. Gdyby ktoś pytał, budynek należy do miasta.
Zdjęcia jej wnętrz już tu kiedyś pokazywałem.

Z Mokrego na starówkę idzie się przez Bydgoskie bardzo okrężną drogą. Warto jej jednak nadkłożyć i przy okazji rozglądać się na wszystkie strony. Sporo atrakcji najbardziej kiedyś reprezentacyjnej dzielnicy miasta, już trafił szlag, wiele innych niebezpiecznie zbliża się do granicy śmierci klinicznej. Oto kolejny taki prawie trup z ulicy Bydgoskiej.
Bliźniacza sąsiednia willa wygląda jeszcze gorzej. Na dodatek o tej porze roku jest tak zarośnięta, że w zasadzie nie da się do niej skutecznie podejść z aparatem. Tymczasem tu przed wojną mieścił się słynny pensjonat „Zofijówka”, w którym mieszkał sam Witkacy, gdy w Toruniu bywał. Trzeba się tu przejść za kilka miesięcy, gdy zasłaniająca budynek zieleń pójdzie śladem Persefony. Do zobaczenia zatem.